Fot. Krzysztof Antoń.
Ktoś kiedyś powiedział, że w Polsce więcej ludzi pisze książki, niż je czyta. Bo faktycznie, w ubiegłym roku tylko 44 % naszych rodaków przeczytało minimum jedną powieść
A co z resztą? Może to ci, którzy sami są twórcami i bawią się w selfeditorów.
Bo napisać i wydać w naszym kraju swoją własną książkę jest raczej łatwo. Najważniejsze, to znaleźć dobry temat. Nic lepiej się nie sprzedaje, niż seks i trup. Dobrym przykładem na to jest twórczość literacka Blanki Lipińskiej, Katarzyny Bondy i Remigiusza Mroza.
Zaczynając tworzyć swoje własne „dzieło” należy posłuchać zalecenia Janusza Leona Wiśniewskiego, który twierdzi, iż w tym działaniu powinno się używać algorytmu, to jest znać zakończenie i prowadzić narrację od początku do zamknięcia fabuły. Broń Boże nie stawiać na fraktale, bo te spowodują tylko wielki bałagan. To taka rada znakomitego pisarza, ale też i naukowca o ścisłym umyśle.
Kiedy książka będzie już napisana, trzeba pomyśleć o jej wydaniu. A to jest dość kłopotliwe. Praktycznie żadne wydawnictwo nie bywa zainteresowane zajęciem się edycją tego, co napisał debiutant. Chyba, że jest to celebryta, albo temat jest nieograny, by nie powiedzieć sensacyjny.
Pozostaje zatem wprowadzenie, ale przedtem wydrukowanie, książki na rynek własnymi kanałami czyli zrobienie czegoś, co Rosjanie nazywają samizdatem. Tu pojawia się pytanie, ile to może kosztować? Zatem po kolei.
Jednostką do wyliczeń jest tzw. arkusz wydawniczy czyli 32 strony (16 kartek) książki. Zacznijmy od korekty, bo to pierwszy krok. Koszt to 100 zł za arkusz. Korekta po składzie to tylko 50 zł za taką samą jednostkę. Cena za skład wynosi 70 złotych. Do tego należy dodać projekt okładki – 250 zł, użycie zdjęcia z banku fot – 30 zł. Jeżeli nakład ma być mniejszy niż 500 egzemplarzy wystarczy druk cyfrowy, przy większym nakładzie lepiej opłaca się offset. Koszty druku zaczyna się od 700 złotych przy nakładzie do 150 egzemplarzy. Bez szaleństw można się zmieścić w przedziale, licząc wszystkie koszty, 5000 – 6000 zł za nakład do 150 sztuk. Jedno z zacnych tczewskich wydawnictw za wydrukowanie książki w twardej oprawie, liczącej ponad 200 stron, w formacie B5, zażyczyło sobie niecałe 10 tysięcy złotych. I to jest bardzo tanio. Teraz te honoraria za owe usługi poszły do góry w związku z podwyżką cen prądu, farb czy papieru oraz – jakby nie było – wysokością inflacji, podwyżką wynagrodzeń i podatków.
Kiedy książka jest gotowa, trzeba się zająć reklamą i promocją, nie wspominając o kanałach dystrybucji. Jak nie należy tego robić, niech posłuży przykład debiutanta literackiego z Chełmna nad Wisłą. Po dostarczeniu mu z drukarni dwustu sztuk powieści, thrillera erotycznego jak sam o niej mówił, osobiście zajął się promocją „dzieła”. Nie skorzystał z prasy, wywiadów z nim, mediów elektronicznych czy innego sposobu dotarcia do czytelnika in spe. Pierwsze co zrobił, to zaczął objeżdżać okoliczne wioski ze spotkaniami autorskimi i sprzedając ich mieszkańcom swoją książkę. Bo nic bardziej rolnikom trzeba, jak 500 stron lęku i erotyki. Jako osoba towarzysząca mu w owych „wieczorach z pisarzem” była nie młoda dziewczyna (Chociaż po co ona ? Jako ozdobnik czy swoisty background?), ale pani w wieku dojrzałym, z małą nadwagą i o urodzie nienachalnej. Ale de gustibus… Może się zatem w kobiecie zadurzył, nią zafascynował, albo nawet w niej zakochał?
Po jednej z takich imprez, chcąc przybliżyć ją potencjalnym czytelnikom, wrzucił na Facebooka informację o treści: ”Więcej pokażemy w kolejnym poście”. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby tego ilustracją był fotoreportaż ze spotkania, a nie zdjęcie wykonane przez kolegę „literata”, przedstawiające prawie cały, nagi biust pani towarzyszącej, który przypadkowo wysunął się jej z dużego dekoltu. Co prawda fota pokazywała tylko dolną cześć twarzy delikwentki, ale dzień wcześniej był post ilustrowany zdjęciem, jego i owej osoby towarzyszącej, w tej samej sukni, i z wyjaśnieniem, kogo ów konterfekt przedstawia. Podobno ową fotą nasz początkujący literat właścicielkę biustu ośmieszył, obraził, upokorzył i poniżył. Fakt, nie było to ani śmieszne, ani smaczne. Po prostu prymitywne, chamskie i prostackie. Zygmunt Freud miałby tu sporo do analizy.
Nic to. Nie minął tydzień, a w social mediach ukazała się seria zdjęć, pani obrażonej i pana obrażającego, takich „cheek to cheek”. Widać było, że są już doskonałej komitywie. Pani, jak dawniej, zaczęła entuzjastycznie, tak z serduszkiem „super”, komentować posty pana „pisarza”, nawet te najgłupsze i bezsensowne.
Tę anegdotę opowiedział nam dziennikarz z Chełmna jako ciekawostkę obyczajową i pokazał sposoby prezentacji oraz promocji książki, która została napisana z sercem, a która nie ma dostatecznej siły przebicia na rynku wydawniczym.
Zatem przyszli twórcy i przyszłe twórczynie piszcie, ale reklamą waszych dokonań niech zajmą się profesjonaliści, a nie róbcie tego metoda chałupniczą.
Krzysztof Antoń
Proszę, czytaj również na portalu: Pulsarowy.pl